310-BM2012-wielun-DSC_7897

Jak to jest być mamą zawodniczką przekonałam się najlepiej przed ostatnim wyścigiem. Było trochę głupio, trochę strasznie, trochę pod górkę ale ostatecznie zupełnie w porządku. Zapraszam do bardziej osobistej refleksji aniżeli poważnej relacji z Bike Maratonu w Wieluniu 2012.

Dorota Rajska

O tym, że chcę pojechać do Wielunia wiedziałam co najmniej 3 tygodnie wcześniej. Wiedziałam również, że na maraton trzeba przygotować rower, aby uniknąć niespodzianek. Miałam też plan. Ostry trening do środy (w moim wykonaniu oznacza, że do pracy jadę szybciej niż zwykle), czwartek i piątek - odpoczynek, wieczorem kładę się wcześnie spać, nie jem niczego, co mogłoby mi zaszkodzić. W sobotę o 5-tej pobudka, pożywne śniadanko i w drogę. Oczywiście do tego czasu mieć już wszystko dokładnie spakowane.

Nie zdziwicie się zatem jeśli napiszę, że wszystko zostawiłam na ostatnią chwilę. Poza tym, jak to z idealnymi planami bywa - trafia je szlag. W środę złapałam gumę, a że to tublessy - dopompowałam i od tamtego czasu jeżdżę na “dziurawych”. Rower oddałam do serwisu dopiero w czwartek, w związku z czym w piątek w ramach testów pojechałam nim jeszcze do pracy.... W związku z tym, regenerację też trafił szlag. W piątek o 22-giej montowałam licznik, gotowałam makaron, jajka i histerycznie wybierałam w co się ubrać. O wyspaniu nie było mowy.

Oczywiście to nie wszystko co szło w nieprzewidzianym kierunku. Dopiero teraz doczytałam, że trasa będzie płaska, czyli zupełnie nie taka jaką lubię. Prognoza pogody odstraszała od wychodzenia na dwór i, jak to bywa w życiu mam, moje dziecko postanowiło przez całą noc wymiotować.

O 2:33 wysłałam Michałowi Śmieszkowi smsa, że nigdzie nie jadę. Pomyślałam sobie, że tak właśnie postąpiłaby odpowiedzialna matka. Snu zaznałam pewnie całe 4 godziny z przerwami na kolejne spazmy młodego. Kiedy o 5tej zadzwonił alarm, biłam się z myślami co dalej. Stwierdziłam, że dzidzia mocno śpi i nie ma gorączki, i że wymioty to nie jest nic, z czym ojciec dziecka sobie nie poradzi. Szybki sms do Śmieszka, że jednak jedziemy. Kamień zwany wyrzutem sumienia spadł na moje serce, ale ja bardzo, bardzo chciałam pojechać.

O kąpieli nie było mowy, gdyż w wannie zalegała pościel maleństwa. Żeby nie nadużywać uprzejmości męża, który tej nocy został wyekspediowany na kanapę, zamiast kawy z buczącego ekspresu użyłam kawiarki - ohyda. Szybkie śniadanie, mam nadzieję, że jajka na twardo z waflami ryżowymi są pożywne, i drugi sms, że wyruszam. Kolejny wyrzut sumienia. Kolejne usprawiedliwienie, że to nic strasznego.

Miasto powoli budziło się ze snu a na niebie resztki słońca kłamały, że to będzie piękny dzień. Kiedy podjechałam pod dom Michała, właśnie wychodził z bramy ubrany i objuczony niezbędnym szpejem. Spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w drogę. Oszczędzę relacji z “jazdy” trasą katowicką. Myślę, że 220 km w 4 godziny da Wam pogląd, w jakim tempie się przemieszczaliśmy. Kolejny znak, że trzeba było zostać w domu.

Po długiej podróży dotarliśmy na miejsce. Widok rowerów i kolorowych kolarzy poprawił mój humor, i nareszcie poczułam, że chcę tu być. Deszcz zamienił się w mżawkę a z zimnem przyszło nam się po prostu zmierzyć.
Pogodzeni z okrutną pogodą rozpoczęliśmy rozgrzewkę i niedługo potem stanęliśmy do startu. Koniec ostatniego sektora. Nie ma to jak dobrze się ustawić... I w dodatku znów zaczęło padać...

sector1809088

Stoimy, gadamy, trochę się wyginamy, co to by nie zmarznąć, aż tu nagle sektor jedzie! Mój drużynowy kolega wczuł się w rolę i tyle go widziałam, cóż było robić, też zaczęłam kręcić.

Start, to najfajniejsza część wyścigu. Podobno cały wyścig zależy od dobrego startu. To jest ten moment, kiedy jest się świeżym i daje z siebie wszystko. Wyprzedzam kilka osób. Sama też jestem wyprzedzana. Trochę to trwa zanim na trasie się przerzedzi i będzie można normalnie jechać. Normalnie, czyli tak, aby do końca starczyło sił. I to są właśnie uroki krótkich tras.
Nie ma mowy o odpoczynku. Każda chęć zwolnienia kłuje takim nieprzyjemnym, trudnym do opisania czymś. To coś w rodzaju chochlika, który krzyczy zza pleców, że to przecież wyścig a nie wakacje, że trasa krótka, że potem będę się martwić co dalej, że nie jestem tu dla przyjemności...

Nie ma wyjścia! Wiem, że jak nie dam z siebie wszystkiego to pożałuję. Przez myśl przechodzi mi szybko, że jeszcze przecież 4 godziny za kierownicą z powrotem do domu, ale muszę uważać na błoto, więc szybko wylatuje mi to z głowy. Czuję nieprzespaną noc i brak przerwy w jeżdżeniu. Chcę jechać jeszcze szybciej, ale nie daję rady. Trudno. I tak jest fajnie.

Trasa rzeczywiście jest szybka i płaska. To, co na początku mnie zmartwiło okazało się całkiem sprzyjające. Wszak pochodzę z Warszawy i płaskie odcinki to to, gdzie trenuję najwięcej. I powiem Wam, że na całe szczęście spadł ten deszcz. Bo to nie jest tak, że fajnie jest tylko wtedy, kiedy świeci słońce a temperatura przekracza 20 stopni Celsjusza.

DSCF1058
Kiedy z nieba leje się woda, spod kół chlapie na twarz błoto, rower ślizga się na trasie, a Ty walczysz, żeby po każdym przekręceniem korby utrzymać się w pionie i przeć do przodu - to dopiero jest zabawa! Proste i płaskie odcinki stają się prawdziwą przygodą. W zębach chrzęści piach, a przez okulary prawie nic nie widać. To jest prawdziwa kąpiel błotna! To jest moje "spa"...
Radości dodało duże koło, które gładko pokonywało bardziej grząskie odcinki, a na twardym gruncie dodawało prędkości. Myślę, że to był jeden z tych maratonów, gdzie przewaga 29era była ewidentna. Co zresztą dało się usłyszeć na trasie.
_5128679
Ale nie było wyłącznie płasko. Był jeden konkretny podjazd po asfalcie. Choć bardzo się nie namęczyliśmy, to elegancko przesiał tych, którzy mieli siłę walczyć od tych, których owa siła zostawiła hen daleko. Kilka fajnych szybkich zjazdów, które kończyły się wypłaszczeniem, a nie zakrętem - tu też można było pocisnąć. Dobra okazja na trenowanie dowhillu bez hamowania. Proszę się nie dziwić, są tacy, którzy tak robią stosując się do starego indiańskiego porzekadła “Kto hamuje ten przegrywa”.
Poza tym, było różnie. Trochę w lesie, trochę wśród pól. Dość dynamicznie. Prawie nigdy nie jechałam zupełnie sama.

Na łąkach był hardcore. Jednolite, około dziesięciocentymetrowej głębokości, rozjechane błoto, deszcz i wiatr w twarz. W pamięci na zawsze zostanie mi widok ogromnego wiatraka, który kręcił się jak szalony, co normalnie by mnie zachwyciło, ale teraz wiedziałam, że im szybciej on się kręci, tym bardziej ja mam pod wiatr
Wreszcie zobaczyłam długo wyczekiwaną tabliczkę “5 km do końca”. Na mnie ona podziałała lepiej niż zastrzyk adrenaliny. Pochyliłam się do przodu, a nogi od razu zaczęły szybciej podawać. Niestety zaraz przestały i stwierdziłam, że z tymi pięcioma kilometrami, to jednak lekka przesada. Ale chochlik kłuł, kłuł i wykłuł. Wydobyłam z siebie jeszcze trochę sił i chciałam ugrać ile się dało. Na widok bloków, które otaczały miasteczko chęć walki powróciła. Jak zwykle w życiu - to albo nie były TE bloki, albo do końca było bardzo kręto, bo pędziłam i pędziłam, a mety jak nie było, tak nie było. Nareszcie zobaczyłam kolorowe balony i wydobyłam ukrytą broń zwaną ambicją. Nabrałam wiatru w żagle i dałam z siebie wszystko! Ścinając ostatni zakręt wyprzedziłam jeszcze dwie osoby. Droga do mety była z górki więc pędziłam ile tchu. O długość roweru wygrał pan, którego nie udało mi się dojść (serdecznie pozdrawiam).

42 sekundy później linię mety przekroczył Wapid, trzy minuty później dojechał red. Śmieszek :-). Reszta ekipy pojechała dłuższe dystanse. Mimo niesprzyjającej aury Nabiał był 39 na dystansie Mega, ale najlepszy wynik zrobił Chmielu - dystans 93km przejechał z czternastym czasem! Gratulacje chłopaki!

Potem już było tylko gorzej. Najpierw kolejka do mycia rowerów. Ja ostentacyjnie strzeliłam focha i stwierdziłam, że muszę się ubrać. Zostawiłam więc biednego, zziębniętego i mokrego Michała z dwoma brudnymi rowerami a sama poczłapałam do samochodu przebrać się. Niestety, rozsądek zawiódł mnie po raz kolejny, gdyż nie wzięłam ze sobą niczego ciepłego do ubrania. Było mi tylko trochę lepiej niż Michałowi.

Czekanie długo trwało, ale wreszcie udało się. Kiedy dotarliśmy do myjki nie działał już żaden karcher i wyglądało na to, że kończyła się woda. Na szczęście szybko przyszedł sms informujący o drugim miejscu i od razu zrobiło mi się cieplej. Od tamtej pory można było mnie spotkać wyłącznie kręcącą się pod sceną. Nie zamierzałam przegapić dekoracji. (Rower zostawiłam do umycia Michałowi...)

Podium, to coś niesamowitego. Sama myśl, że jest się wśród najlepszych jest po prostu nie do opisania. Z podziwem patrzę na panią na najwyższym stopniu i pozostałe dziewczyny, które tak jak ja są uchachane po pachy. Jak dzieci, a przecież to już K3.
Bardzo się ucieszyłam, że będzie medal a nie puchar. Moment wkładania medalu jest magiczny. Zaraz potem przeszło mi przez myśl “Co ja tutaj robię?”, ale nie ukrywam, że jadąc liczyłam na pudło :)

218-BM2012-wielun-DSC_3626

269-BM2012-wielun-DSC_3707



310-BM2012-wielun-DSC_7897

Nie chcę popadać w patos - ten wyścig nie byłby dla mnie tym samym, gdyby nie kilka osób. Z tego miejsca chciałabym serdecznie podziękować Michałowi za rower, Adasiowi za trening i Mojemu Pierwszemu mężowi...., że mogłam tam być.

(fot: Magazyn Rowerowy, Joanna Tomes, Danuta Postek