0444_wrongway_pl

Po inauguracji we Wrocławiu, której trudy dały się we znaki sprzętom większości startujących perspektywa pełnego słońca i ponad 25*C w Zdzieszkach zdawały się być spełnieniem marzeń. Co prawda frekwencji z mokrego dolnego śląska nie udało się pobić, no ale...stolica województwa robi swoje

Mateusz Nabiałczyk

Wielkie niespełnone ambicje miałem nadzieje zrealizować 28.04 na Górze św. Anny. Po pierwszym starcie w sezonie byłem tak nakręcony, że zamiast zrobić potrzebny tydzień luzu, śmigałem więcej i mocniej, niż kiedykolwiek. Efekt był taki, że już w piątek wiedziałem, iż szału nie będzie. No, ale...jeszcze nie pojechałem, a już stękanie? Ja już tak mam.

Sobotni poranek, od razu gastrofaza. No ładnie...chociaż słońce świeci. Przyjeżdżamy na miejsce. Mimo, że na skutecznie uszczelnionym Ralfie śmigam już od prawie dwóch tygodni, nerwowo sprawdzam ciśnienie i ścianki boczne. Wszyscy znajomi śmieją się z leżącej obok auta dużej pompki serwisowej. Radzą, bym ją taśmą przytroczył do ramy, bo może się przydać. Może obejdzie się bez...

Przed startem znowu gastro...znakuję teren w tojtoju i jadę na rozgrzewkę z nadzieją, że do przyjazdu na metę chusteczki nie będą już potrzebne. Miało być o maratonie, a nie technikach srania...wiem.

P1160345

Startuję trochę karnie z 2. sektora. Rzecz jasna ruszam zza barierek. Co prawda ogon jest mały, ale jest. Jedyne, co tłumaczy organizatora, to fakt doraźnego powiększenia pierwszych sektorów ze względu na niedoskonałe rozrzucenie ludzi po wypaczonym przez aurę i Sferisa Wrocku.

Wyjeżdzamy z osiedla do drogi głównej, na rondzie w prawo i perspektywa jakichś 10min progresywnego podjazdu na wdrożenie. Angus po dopieszczeniu nowego 29era po prostu wyparował gdzieś z przodu. Nachylenie małe, a nogi już mnie utwierdzają w tym, że dzisiaj powalczyć będę mógł tylko na zjazdach. O dziwo za mną jedzie Dejv, który powinien mnie odstawić. Może po prostu jedzie zachowawczo i chce sie dobrze wkręcić, w końcu na giga wyniku nie robi się jednym podjazdem.

DSC08454Gdy z asfaltu odbijamy na ścinającą nitkę do Amfiteatru mam już dość. Pierwsze zakręty, zjazd i już wyraźnie widać, że z przydzielaniem sektorów przydałoby się zrobić poprawki, bo spowalnianie mocno doskwiera...albo po prostu za dużo osób łyknęło mnie na uphillu. Po podejściu pod schody gubię Dejva. Podjazd, płasko, zjazd, podjazd, zjazd, płasko, podjazd...i tak ciągle. Technicznie nie ma fajerwerków, ale pierwsze 30*C w roku + górki nie do zrobienia z rozpędu sprawiają, że oblewa mnie zimny pot. Zwalniam na tyle, że prawie tyle samo osób mnie mija, co ja wyprzedzam. Niefajnie. Zjazdy są bardzo przyjemne, ale przy prędkościach rzędu 60km/h można sobie zrobić niezłe bubu. Mam nadzieję, że w górskich edycjach nie będzie tak prostych górek, bo wbrew pozorom to właśnie niski poziom zjazdów podwyższa niebezpieczeństwo. Przy 15-20km/h obrażenia chyba są nieco mniejsze, nawet jak dupniemy na ‘telewizory’. Piewszy bufet pojawia się jakoś tak szybko. Dwa kubki czystej wody rozklejają dzioba. Za dużo prochu do bidonów na taką temperaturę.  Cały czas jadę dość słabo, ale chociaż równo. Na asfalcie tempo podkręca jakiś koleś w koszulce Mroza. Mocniejszy podjazd i opadam z sił. Przy kolejnym grupka mnie odstawia. Ale żenada. Próbuję ich jeszcze złapać, ale nic z tego. Po chwili jadę z dwoma paniami i to daje mi do myślenia. Co prawda będą miały pudło na mega, no ale...najlepsze jest to, że po 35km mi odjeżdżają. Stawka się już mocno przetarła, co sprzyja nadrabianiu na zjazdach. Jadę za kolesiem, fakt, za blisko. Ponad 50 jedziemy na bank. Ten nagle robi solidnys skok, a moim oczom ukazuje się kombos w postaci 2 prostopadle ułożonych muld z dołkiem pomiędzy. Jedyne, co robię, to odruchowo podrywam przód. Tył ląduje centralnie na garbie i dup. Na szczęście jadę dalej. Doganiamy kobitki. Mocniejszą mijam po rozjeździe, od którego planowałem wcisnąć gaz w podłogę, bo profil trasy mówił o braku istotnych podjazdów. Jakie jest moje zdziwienie, gdy niewiasta zrównuje się ze mną na asfalcie i po zjeździe na szuter odstawia. Załamka. Niemniej na ostatnich 2km mijam relatywnie dużo ludzi. Meta.

O wynik nawet nie pytam, bo wiem, że przygoda z 2. sektorem będzie kontynuowana. Lepiej ten czas poświęcić na kurs do tojtoja...co ja kurka wczoraj zjadłem...podejrzanych brak. Znajduję Angusa, okazuje się, że ma prawie pudło, dekoracje będą. Znaczy się na 29” można coś ustukać i to nawet na mini o rwanym charakterze krótkich XC. Dejv przyjeżdza na metę jak zbity pies. Widać, że 37 miejsce go smuci nie mniej, niż moje 69. Ja chociaż mam ładny numerek...tuż za dwoma pierwszymi kobietami. Wapid i Code kolejno 19 i 34 w swoich kategoriach wiekowych.

0444_wrongway_pl

Po wszystkim okazało się, że w rowerze mam przekrzywione jarzmo sztycy i siodlo jest dziobem do góry zamast do dołu, a najpewniej podczas opisywanego uderzenia tylnym kołem poluzowały się dwie szprychy, na szczęście koło mocno nie latało. Opony w stanie wyjściowym!

Jeszcze taka dygresja odnośnie nagród i pakietów startowych. Opowiem Wam autentyczną historyjkę. Idzie Angus na dekoracje, dostaje sugestywną torbę, a w niej co? Makulatura i najmniejszy Brunox. Ci lepsi dostawali np. koszyki na bidony...nie karbonowe, a te takie po 10zl w detalu. Pakiety startowe rozdawano od 11.30...myślę sobie, pewnie czekają na dostawę czegoś extra rodem z pierwszych lat BM. A tu co? Makulatura. Nie chodzi mi o setną bandanę, bidon dla każdego, ale wręczanie nagrody ZA WYNIK, której równowartości daleko do 0,5L taniej flaszki to kpina. Wiadomo, że jest to komercha i amatorskie zawody, ale są pewne granice...były. Nie każdy jara się Tombolą, która powinna być dodatkiem, a nie motywem przewodnim.

Mnie podium nie grozi w żadnej znanej mi oficjalnej klasyfikacji, wiec luz. Nie zmienia to faktu, że w tym roku miała być regularna 50...może do trzech razy sztuka i następnym razem pójdzie lepiej, na tyle by być zadowolonym.