P5216943

Mając w pamięci zeszłoroczną masakrę błotną, która niemal uśmierciła mój rower, do Wielunia wybrałem się pełen obaw. Nie temu, że boje się brązowej mazi, ale dlatego, że złożyło się tak, iż jedyne opony , jakimi dysponowałem były semi slicki WTB Vulpine. Gdyby tylko prognozy się nie sprawdziły...ba! przesunęły się o kilka godzin, to minę miałbym raczej nietęgą. Na szczęście pogoda dopisała.

Mateusz Nabiałczyk

Do krainy kartofla i ziemniora wszyscy przybyliśmy już w piątek z zamysłem pogadania o tematach bieżących i niczym niezakłóconego snu do późnych godzin rannych. Tymczasem trafiliśmy na huczną imprezę i nawet zmontowanie zatyczek do uszu z papieru toaletowego i wody nie pozwoliło mi zasnąć do trzeciej nad ranem... Chociaż tyle, że od samego rana słońce dawało o sobie znać.

Na koń rycerze...

Nim przeszliśmy do rozgrzewki, musieliśmy się uporać z paroma problemami typu wyrobienie 3 duplikatów numerów startowych...zawiane towarzystwo. Muszę przyznać, że tak dobrej organizacji na BM jeszcze nie widziałem. Wszystko szło załatwić bez tracenia nerwów...do czasu ustawienia się do startu i po raz trzeci z rzędu irytowania się uporem organizatora odnośnie za małych sektorów i konieczności ruszania w porwanej grupie...z sektora 2 i pół.

P5217550P5217192

Tuż po starcie wjechaliśmy w "teren' wyłożony betonowymi płytami, aż tu nagle burza piaskowa! Wraz z przeminięciem sztywnej wykładki tumany suchego pyłu wniosły się w powietrze. Widoczność spadła do 3-4metrów...naprawdę cieszę się, że nie było żadnej kraksy i efektu domino. Pierwsza większa piaskownica i od razu zator...oczywiście tuż przede mną, bo jakże by inaczej... Robi się trochę twardziej, więc obywa się bez ceregieli, ale rzecz jasna do czasu. Lekki łuk i wjazd do lasu = zator i znowu pan na trekingu bezpośrednio przede mną wykłada się na ziemi. Nic mu nie jest, ale jakoś nie kwapi się puścić czekających...rusza dalej przede mną, by po chwili znowu uprzykrzyć mi życie. Gdy już udaje się go wyprzedzić przed dojazdem do szerokiego łuku, ten nagle przyspiesza i z impetem wpada mi w okolice tylnej przerzutki...mam go dość! Rower cały, mogę mu uciec i mieć święty spokój.

Na trasie nic ciekawego się nie dzieje, za to mnie zaczyna łapać zmulenie...zdaje się, że za gęsty roztwór wody z sokiem, jak na taką temperaturę...mimo wszystko nie ma biedy, lecimy dalej. Szutrowe zjazdy co prawda szerokie, ale przy prędkościach rzędu 45-50km/h wzmagają lekkiego cykora w momentach, gdy ktoś z przodu nagle na chwile blokuje koło, albo gwałtownie zmienia tor jazdy...

Zasłodzenie zaczyna przeszkadzać na tyle, że ruszając z 2,5L picia na mega zatrzymuję się na każdym bufecie, błagam o butelkę z wodą i łapczywie przysysam się do gwinta...

Trasa ze względu na swoją trudność i monotonię zaczyna się dłużyć. Po 33km myślę o mecie i po prostu nie wierzę, że ledwie połowa za mną! Ciekawsze fragmenty typu pokręcony ciasny zjazd, czy podjazd w wąwozie pokonuje z buta...tzw. odpowiedzialność zbiorowa.

PN5217022

Powoli zaczynam doświadczać na własnej skórze rezultatów, jakie przyniósł - nie dość, że szarpany, to jeszcze z końca sektora - start. Bywa i tak, że kolejną grupkę muszę gonić solowo nawet kwadrans, co za dobrze nie wpływa na moje kończące się pokłady energii. Pod koniec podłapuję kilku zawodników, którzy pozwalają mi utrzymać przyzwoite tempo, ale gdy tylko mam ciągnąć, uświadamiam sobie, że lecę na rezerwie.

Końcówka już w kilkuosobowej grupce, więc lux bambino. Przyznam, że ja w roli pasożyta, co tym bardziej denerwuje prowadzących, gdy tuż przed metą idę na całość i dojeżdżam 1...101.

P5216943

Jak wrażenia po dojściu do siebie? Zastanawiam się, co było bardziej męczące - zeszłoroczna walka w błocie, czy piaskownica...dalej z żalami się nie zapędzam, bo coś czuję, że w Zawoi mogę zatęsknić za płaskim Wieluniem.